Dziecinnie Prosty Musical: ‘The Curious Case of Benjamin Button’

The Curious Case of Benjamin Button – czas gra na strunach duszy..

Zdarzają się wieczory, kiedy sztuka dotyka czegoś tak fundamentalnego w człowieku, że słowa, choćby najbardziej kunsztowne, wydają się jedynie bladym cieniem przeżycia.


Taki właśnie wieczór spędziłem w Ambassadors Theatre w Londynie, gdzie sceniczna adaptacja „The Curious Case of Benjamin Button” objawiła mi się nie jako zwyczajny musical, lecz jako poemat sceniczny o przemijaniu, miłości i samotności — zaklęty w muzykę, ruch i światło.

Jako skrzypek, obcujący na co dzień z brzmieniem i emocją zaklętą w dźwięku, zwracam uwagę na rytm opowieści, melodię narracji, a przede wszystkim — na to, jak muzyka wnika w tkankę przedstawienia. W tym przypadku, kompozycje Darrena Clarka były niczym morska bryza niosąca melancholię, zachwyt i tęsknotę. Były jak fale – czasem delikatne, czasem burzliwe – ale zawsze prawdziwe. Każdy takt, każda fraza, każde smyczkowe drżenie było świadectwem rzemiosła, ale też głębokiej duchowej wrażliwości twórcy.

Opowieść o Benjaminie, który rodzi się jako starzec i umiera jako dziecko, nabiera tu nowego wymiaru dzięki przeniesieniu jej do kornwalijskiej wioski rybackiej. To nie tylko zabieg inscenizacyjny – to metafizyczna decyzja, która nasyca całość aurą baśniowości, ale i pierwotnej, atawistycznej prawdy. W tej przestrzeni, gdzie morze cofa się wbrew prawom natury, a kufle napełniają się same, wszystko staje się możliwe — nawet miłość, która przeczy chronologii życia.

John Dagleish jako Benjamin i Clare Foster w roli Elowen tworzą na scenie duet przejmujący do szpiku kości. Ich spojrzenia, gesty, najdrobniejsze zawahania — wszystko jest tu muzyką ciała i duszy. To nie tylko aktorstwo – to współbrzmienie dwóch serc, które grają unisono mimo różnicy tonacji.

Zespół aktorów, niczym trupa opowiadaczy z innego czasu, prowadzi widzów przez meandry tej opowieści z siłą, która przypomina mi żywioł dobrze zestrojonej orkiestry kameralnej — każdy ma swoje miejsce, swoją frazę, swój moment ciszy. Razem tworzą dzieło pełne głębi, dramatyzmu i humoru.

Scenografia – złożona z poszarpanych desek i wątłych konstrukcji – nie jest dekoracją, lecz uczestnikiem narracji. Drewniane pomosty i ciemne zakamarki stają się świadkami cudów i tragedii. Czułem się, jakbym zasiadł nie w teatrze, lecz w świętym miejscu, gdzie czas zostaje zawieszony, a wszystko, co ulotne, nabiera ciężaru istnienia.

„To wszystko tylko kwestia czasu” – śpiewa chór. I ten refren nie przestaje we mnie grać. Bo czymże jest muzyka, jeśli nie próbą uchwycenia przemijania? Czym są skrzypce, jeśli nie echem głosu, który przemawia zza granicy czasu?

Ten musical to więcej niż widowisko. To elegia. Hymn. Pieśń o człowieku, który chciał kochać, choć czas się go nie imał. I o nas wszystkich, którzy próbujemy nadać sens chwilom, zanim się rozpłyną.

Ale ten wieczór miał jeszcze jeden, zupełnie nieoczekiwany wymiar.


Miejsce obok nas – przez długi czas puste – pozostało niezajęte aż do samego rozpoczęcia spektaklu.


I wtedy, niemal w ostatniej chwili, obok nas usiadła kobieta. Miała w sobie coś znajomego, rysy i spojrzenie, które natychmiast przywołały wspomnienie głównej roli z musicalu Wicked.
Jakże wielkie było nasze zdumienie, gdy po chwili potwierdziło się to, co ledwie przeczuwaliśmy – była to Cynthia. Tak, ta Cynthia Erivo, diament londyńskiego i nowojorskiego musicalu.

Spędziliśmy całe trzy godziny ramię w ramię, niekiedy wymieniając spojrzenia, jakbyśmy wspólnie przeżywali każdy zwrot akcji i każdy muśnięty struną dźwięk.


W przerwie mieliśmy okazję zamienić kilka słów – i w jednej chwili dystans między światem widowni a sceną, między nami a tym, co zwykle wydaje się odległym firmamentem showbiznesu, zniknął.


Rozmowa była ciepła, serdeczna, pełna entuzjazmu i ludzkiego ciepła.


A my poczuliśmy, jak bardzo blisko jesteśmy świata, który zazwyczaj ogląda się przez szklany ekran.

Na zakończenie wieczoru zrobiliśmy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie, pełne uśmiechów i tych niewidocznych dla oka emocji, które zostają na długo.
Wymieniliśmy wiele ciepłych słów, które — podobnie jak piękno muzyki — nie poddają się łatwo zapomnieniu.

To był wieczór pełen cudów — artystycznych, ludzkich i zupełnie nieoczekiwanych.


Wieczór, który przypomniał mi, że prawdziwa sztuka nie tylko opowiada historię — ona ją współtworzy.


A czas, tak jak dźwięk skrzypiec, potrafi płynąć w obie strony.

Next
Next

Dziecinnie prosty: ‘NEUROTECH’